
Dlaczego kocham australijskie seriale?
Seriale to moja miłość. Nie będę ukrywać. Zaraziłam się od mojego męża. Za pięknych czasów naszej młodości potrafiliśmy całe weekendy nie wychodzić z łózka i oglądać przeróżne seriale. Dobrze, że gust mamy względnie podobny.
I gdybym miała pisać o tych, które obejrzałam albo planujemy obejrzeć to pewnie były to by pewnie te, które w wielu miejscach się powtarzają. I były by to pewnie typowo babskie jak Virgin River czy „medyczne” jak Chirurdzy albo kompletnie męskie (?) jak Formuła 1 Jazda o życie. I może kiedyś o nich napiszę ale dziś będzie o tych które uwielbiam bo są to australijskie seriale.
Tak oglądam australijskie seriale, choć Australia potentatem serialowym nie była. Ale udało się im parę. A co najważniejsze chyba ida w dobrym kierunku.
Od nich się zaczęło
Pierwsza miłość do australijskiego serialu rozpoczęła się zanim sobie uświadomiłam moją wielką tęsknotę za pomarańczową ziemią. Kiedy byłam dziewczynką a gimnastyka sportowa była moja miłością i marzeniem wielkie zawody i trening w stylu Tats z SWEAT czy jak to u nas przetłumaczono „Siódme Poty”.
W serialu studenci Akademii Sportowej zmagają się z codziennymi ciężkimi treningami, które mają być kluczem do sukcesu i zdobycia sławy. Serial przedstawia początki kariery sportowej tych bardziej utalentowanych, oraz klęski tych, którzy są za słabi by się wybić. Niektórzy (np. pływak Tom, w którego wcielił się Martin Henderson) dążą do zwycięstwa za wszelką cenę. Inni cierpią na spadek formy, przez który zostają zmuszeni do zakończenia kariery (gimnastyczka Tats, którą gra Inge Hornstra). Poza kwestiami dotyczącymi kariery sportowej młodzi sportowcy muszą stawić czoła codziennym problemom życiowym. To świetny film o miłości, dojrzewaniu, dorosłości, pracy, odkrywaniu seksualności, akceptacji ciała.
Od niego pewnie się zaczęło. Chociaż może nie. Ale jako, że australijski i pierwszy zasługuje zdecydowanie na to by o nim wspomnieć. Nie mam pojęcia czy gdzieś można go obejrzeć jeszcze prawdę mówiąc.
O życiu
Za to serial, który skradł moje serce, jeszcze grubo zanim pojawił się na Netflixie jest opowieść komika Josha Thomasa – „Please Like Me”.
Serial zadebiutował na antenie australijskiej stacji ABC2. Produkcja zyskała duże uznanie w oczach widzów i krytyków m.in. nagroda AACTA za najlepszy serial komediowy w australijskiej telewizji. A twórca serialu i odtwórca głównej roli, komik Josh Thomas, w dużej mierze oparł całą historię na własnych doświadczeniach. I tę autentyczność czuć od samego początku serialu.
Główny bohater, Josh, 21-latek grany przez 27-latka o specyficznej twarzy 40-letniego dziecka, zostaje rzucony przez swoją idealną dziewczynę, Claire (Caitlin Stasey). To od niej dowiaduje się, że jest przekonana, że on jest gejem, co z pewnością nie może dobrze wpływać na ich związek. Jego orientacja seksualna nikogo nie dziwi. Już po pierwszym zdaniu i pierwszym ujęciu na Josha, wiadomo, że to gej. Co prawda Josh na początku zaprzecza, ale bardzo nieskutecznie.
Serial, jak nawet tytuł wskazuje, jest o akceptacji. Nie tylko wśród otoczenia, ale także akceptacji samego siebie. Choć żyjemy w XXI wieku, a sama fabuła rozgrywa się w Australii, gdzie ten poziom akceptacji jest jednak inny niż w Polsce, widać wyraźnie, że Josh czuje się trochę nieswojo będąc tym, kim jest.
Josh Thomas i Todd Abbott, początkowo planowali przedstawić całą historię jako dramat, nie sitcom, a ostatecznie widzowie dostali coś pośrodku. Ten serial to naprawdę porządny komediodramat, w klimacie kina niezależnego – sporo tu neurotyków i innych charakterystycznych postaci.
Please Like Me” jest realistyczne aż do bólu w pokazywaniu życia współczesnych ludzi, nawet jeśli nie raz twórcy przedstawiają poważne sytuacje z dużym przymrużeniem oka. Bo tak naprawdę to nie jest tylko i wyłącznie serial o chłopaku, który odkrywa swoją orientację seksualną. Josh ma dokładnie takie same problemy, jak my wszyscy – z rodzicami, z przyjaciółmi, z poszukiwaniem celu w życiu. On i jego bliscy. Pojawiają się tematy damsko męskie, depresja i inne zaburzenia psychiczne (duży wątek matki Josha, jej próby samobójczej, całej społeczności i opieki nad osobami z zaburzeniami psychicznymi), aborcji, rozwodów, nieporozumień kulturowych…
To porostu uroczy, zabawny serial, w którym niejedno z nas znajdzie odbicie jakichś własnych życiowych doświadczeń. I ten australijski akcent, który uwielbiam.
A potem była wojna
„The Slap” opowiada historię z pozoru banalną. Na przyjęciu urodzinowym Hectora (Jonathan LaPaglia) kuzynowi jubilata (w tej roli Alex Dimitriades) puszczają nerwy i wymierza on nie tyle klapsa, którym promuje się ten serial w Polsce, co po prostu siarczysty policzek nieznośnemu dziecku znajomych. I się zaczyna.
„The Slap” zaczyna się niespiesznie. Głos narratora oznajmia, że dziś 40. urodziny Hectora, a on cały czas myślał tylko o Connie (Sophie Lowe). Dla niej postanowił się zmienić, zacząć o siebie dbać, ćwiczyć. Hector wstaje, faktycznie wykonuje kilka prostych ćwiczeń fizycznych, zagląda do pokoju dzieci, idzie do kuchni, całuje na powitanie kobietę. Ale ta kobieta to nie Connie, to tylko żona (Sophie Okonedo), od rana zajęta przygotowywaniem jego imprezy urodzinowej.
Pierwszy odcinek toczy się w jazzowym tempie, w rytm ukochanej muzyki Hectora. Początkowo powoli i cichutko, potem rozkręca się, przybierając najróżniejsze, czasem dość dziwne brzmienia. Dowiadujemy się, kim jest Connie, poznajemy kolejnych gości Hectora, w tym parę z 5-letnim synem o imieniu Hugo (Julian Mineo). Chłopiec jest niewiarygodnie nieznośny – gryzie, kopie, niszczy rzeczy nie należące do niego, a jedyne, co go uspokaja, to cycuś mamusi (Melissa George).
I w końcu ktoś nie wytrzymuje. Klaps. Policzek stanie się przyczynkiem do wielkiej wojny, którą oglądać będziemy z perspektywy ośmiu osób, o których opowiedzą kolejne odcinki.
Nie ma tu żadnej niesamowitej akcji, nie ma wielkich wzlotów ani upadków. Są zwykli ludzie i ich zwykłe, ludzkie emocje. Tajemnica, zdrada, zawiść, wtykanie nosa w nieswoje sprawy, banalna wściekłość. Kompozycją może i przypomina sztukę teatralną, a jednak ogląda się go jak najlepszy thriller. A odzywający się kilka razy na odcinek narrator sprawia, że widz czuje się jakby czytał rozdział dobrej książki. Jak tak nie piszę to nie wiem czy to jednak nie mój ulubiony serial.
I uwaga – jest amerykański odpowiednik. Nie oglądajcie! Australijski jest dużo lepszy! Podobnie jak kolejny…
I śmierć
„Secrets and Lies” to serial 2014 roku. Cała historia to zaledwie 6 odcinków, które połyka się w jeden dzień. Nie będzie sequela, chyba że twórcy zdecydują się na stworzenie antologii – wszystko zostaje wyjaśnione od początku do końca.
Cała historia rozpoczyna się, gdy Ben Gundelach (Martin Henderson) odnajduje w lesie zwłoki kilkuletniego chłopca mieszkającego po drugiej stronie ulicy. Morderstwo wstrząsa całą ulicą, a główny bohater automatycznie zostaje wpisany do notesu detektywa jako najbardziej podejrzany. Jego sąsiedzi momentalnie zaczynają spuszczać wzrok na jego widok i unikają jakiegokolwiek kontaktu. Ben zostaje przez nich skazany, choć winy jeszcze mu nie udowodniono.
W serialu dzieje się całkiem sporo. Ginie narzędzie zbrodni, niektórzy z bohaterów okazują się być bardziej ze sobą powiązani, niż moglibyśmy przypuszczać… I nie nie jest najważniejsze w tym serialu to całe morderstwo. To bardziej opowieść o tym, jak z powodu podejrzeń, łatwo zniszczyć komuś życie. Jak łatwo, będącym otoczonym przez ludzi myślących, że jesteś mordercą, popaść w paranoję. No i Martin Henderson i australijskie lato, piękna pogoda, słońce, atmosfera niemal jak w raju to zdecydowanie duże plusy serialu. I sprawia, że to morderstwo wydaje się być wręcz niewyobrażalne. Ale jak to w życiu bywa, okazuje się, że nawet w takich miejscach bohaterowie mają swoje mroczne sekrety, które trzymają zakopane głęboko pod ziemią.
A jak już o ideałach mowa…
I nieidealne matki
Kolejny australijski serial którego pierwszy sezon łyknęłam jak kawę o poranku to „The Letdown”. To komedia o macierzyństwie. Zupełnie bez znieczulenia! Cała prawda na wyciągnięcie ręki.
„The Letdown” opowiada sporo i na ważny temat. Towarzyszymy głównie Audrey (Alison Bell), która niedawno urodziła dziecko i zmaga się z tym, jak bardzo rzeczywistość odbiega od wyidealizowanych marzeń o zajmowaniu się ukochanym maleństwem. Główne bohaterki poznajemy w ramach grupy wparcia dla młodych rodziców. To postaci, które są w podobnej sytuacji co Audrey, a równocześnie bardzo się od głównej bohaterki różnią. Szczególnie doceniłabym historię Barb (Celeste Barber – tak ta), która potrafi z bycia gospodynią domową zrobić coś godnego zazdrości, i Marthy (Leah Vandenberg), która chciała mieć dziecko bez późniejszych kontaktów z dawcą nasienia, a potem wszystko się skomplikowało. Na dodatek twórczynie serialu w do tej grupy dorzucają jednego ojca, Rubena (Leon Ford), który odwraca stereotypowe myślenie o domowych obowiązkach.
Macierzyństwo nie jest tu może pokazane tak drastycznie jak w filmie „Tully” ale nie unikją trudnych tematów. Świetnie wypadają sceny uświadamiające, jak matki są przez wszystkich oceniane i jak próbują sprostać nierealistycznym wymaganiom. Skupiono się też na tym, jaki wpływ pojawienie się dziecka ma na panujący dotychczas układ między rodzicami. Bohaterowie „The Letdown” to ludzie nieidealni. Tacy jak my wszyscy.
No i cała reszta
Tych seriali jest jeszcze dużo więcej bo z całego serca polecam: „Sisters” , „Secret City”, „Pine Gap” czy bajkowy (?) Tindelands, które możesz zobaczyć na Netflixie. Czy sentymentalnie córki McLeoda albo Szkoła Złamanych Serc. Ale te cztery australijskie seriale, to te, które potrafią sprzedać choć w niewielkim stopniu klimat Australii. A właśnie tam w każdą wiosnę uciekam czekając na naszą polska Australię. I za to je uwielbiam.
One Comment
irena omegard
Zawsze twierdzę, że dobry serial, nigdy nie jest zły.